Jure Potokar (tłum. Aleksandra Plewnia, Katarina Šalamun Biedrzycka)
JURE POTOKAR
osoby
dwa skrajne punkty jak dwa uderzenia bata na napiętej
skórze, pomiędzy otwarte drzwi i tylko twoja przestrzeń, wypełniona
zapachem róż i słodkawą melodią słowika. i samotność!
nieustanne przekraczanie osób przez próg... cisza, niema mimika
twarzy w powolnym ruchu. ty jesteś tą pryzmą, która rozbija
barwne spektrum, by pozbawić nas wzroku... i jesteś studnią bez dna.
na tafli cieczy łagodny wietrzyk rozłamuje obraz enigmatycznej
twarzy, która nas obserwuje z głębi. teraz jesteś na zewnątrz naszego
widnokręgu, przydymione lustra kryją nieoczekiwane następstwo
osób, które stąpają po pustym, tajemniczym pomoście krajobrazu.
jedno
I
alikwotne tony wszechświata szepczą nam,
gdy przeciekają przez cienką porcelanę,
przez membranę rozrzedzonego powietrza!
wodzisz nas w słyszalne krainy,
grono za gronem uderza nas,
aż się ucho ugina z zadowolenia.
jest to nam znana mimikra milczenia,
ślizganie śnieżynek po gładkiej skórze,
zagłuszanie dźwięków włoskami wspomnień –
jakże jesteś nasz, gdy razem zabrzmimy!
II
budzi nas szelest palców na wyżynie zwierciadła.
jest pusto, tylko oddech piszczałek czochra nam brwi
i rzuca się w okiennice, które zakrywają samotności.
ten oddech – czy to obcy nam wiatr? – zamieszkuje
w nas pierwotny niepokój, który nie jest strachem,
tylko dyskomfortem również delikatnie przenikającym do kości.
potem bez żadnego wybuchu następuje spokój.
jeszcze jesteśmy wszyscy, nikogo nie brakuje, ponurość nas
opuszcza kaskadami, wyżyna zwierciadła jest odciążona:
a teraz następuje nieokiełzanie fandango!
PAŹDZIERNIK
wszystkie te godziny zamilkłe, w ciągu których
przyjdzie nam żyć, kto nam je wypełni, gdy
opuści nas dźwięk heliantów?
tylko patynowane barwy ze starych pasteli
jeszcze będą błyszczeć w źrenicach, gdy przymkniemy
powieki i umilknie rytm samogłosek.
miękka zgnilizna wieczorów i osad medytujących
zakrywa nasze zakamarki ciała, teraz już wystrojone
materią, którą nazywamy melancholią, i naprawdę nic
nas już nie uchroni przed wykrzywieniem ust.
diereza
stoisz na rogu dwóch światów, które się powoli rozłączają,
jak było przepowiedziane. obejrzysz się w lewo i
w prawo, na wschód i na zachód, i bez wstydu
przestąpisz próg, który je oddziela. może na chwilę
– o której wiesz, że wybaczą ci ją gwiazdy –
z nostalgią, której rozum nie może poskromić,
pomyślisz o splątaniu, które nie może się powtórzyć. potem
będziesz tam, gdzie są jasne reguły: utraciłeś dzieciństwo
i część męskich lat, zgubiłeś tęsknotę i szansę
spełnienia. pozostaje twój monolog ciszy i samotności.
6 XII 1988
jak chłodny promień rentgena prześwietli cię
i nakreśli sklepienie samotności twoje własne spojrzenie
wpatrzone w lustro. jeszcze raz nieskończenie
długo będziesz myśleć o tym, jak ci z życia
pryskają, znikają ukochane przedmioty, jak należy
według niezgłębionej wojskowej logiki, iść
dalej i „odważnie” spojrzeć śmierci w oczy.
czeka cię kamienny topór aborygena, smukły
oszczep afrykańskich sawann i kunszt miecza samuraja.
9 XII 1988
nigdy nie zapomnisz, co byś musiał.
i wiesz o tym: płonie sklepienie niebios, płonie ciało,
wkute w lód. topi się to spojrzenie, które potrafi
ujrzeć obecność najdelikatniejszego bólu, topi
jak ukochany kontur, który zamigota na ciemnej
powierzchni myśli. i to odbicie w lustrze jest jedynie
maską na twarzy, której nigdy nie było, jak
ślad, który za zatopionym kamieniem sam w siebie się wleje,
jak delikatność oddechu, który uspokoi się nad wiankiem z mosiądzu.
może naprawdę nie zapomnisz, o czym powinieneś!
7 XI 1989
zobowiązany jesteś wobec tej krainy, tych strug
rzek, które wysuszyło pragnienie gwiazd, zobowiązany
wobec nadziei, jej niepewnej siły, i zwątpienia.
żadna pokusa cię nie zbudzi, ani ogień
nad horyzontem, który jest tak odległy. i niemy.
masz dosyć biegania i bezlitości bezruchu, obietnic,
które sobie wymierzyłeś, jak wymierza sobie cios flagelant.
jak narasta niepokój i dostrajasz się cały z przeciągłym,
ostrym piskiem, którym drapieżnik rozdziera niebo, wiesz,
że wszystko, czym jeszcze możesz targować, to jedynie samotność.
25 X 1988
dotykanie
zostaje ci ciało, które przeniosło się we wspomnienie. jak
dom nomada, który z nieosiągalnym uporem
przykrywają warstwy piasku. cierpki, prawie że wyraźny,
jednak tak ostateczny. będziesz liczył, może z nieznośną
czujnością oczu, kiedy odczytasz brzęk monety o
beton i ciche padanie śniegu w listopadowe noce.
i będziesz sam w tym obojętnym czasie cierpkich barw,
w którym nie ma miejsca dla ironii, sam pośród
krwiożerczych zapachów ze starożytności, sam i w towarzystwie
myśli w dotyku, który nigdy więcej nie będzie do ciebie należał.
3 XI 1988
EQUILIBRIUM
może winą jest tylko to, że nie śmiem więcej
bezmyślnie zrobić kroku i że mnie przy każdym
tylko w myślach postawionym kroku, przeszywa tępy ból
poprzez blizny, które pozostały z poprzednich upadków.
poprzednich upadków! Wszystkie przemyślałem i umieściłem
w swoim biegu przez tylko nitką oznaczone drogi.
a może mi się to wszystko tylko wydaje, na złość pokazuje mi
w tym portrecie, który tutaj przeniosłem z zaprzeszłych podobizn.
dlatego moja równowaga tak łatwo się zmienia
i każdego nowego dnia pcha mnie do upadku.
Tłumaczenie: Aleksandra Plewnia
NOCE BEZ PORANKA
V
wszystko tu jest: podmuch wiatru przez dziewczęce włosy,
dosadny żart, wywołujący śmiech, drżenie kochanków
w zatęchłym pomieszczeniu z zapachem piżma, tęsknota
dzieci, napełniająca chmury, cicha wytrwałość rdzy
w spojeniach blachy, plan poziomy domu, który ktoś
będzie budował, czatujący krok zwierzęcia polującego na sawannie
i ślepoty pełny wzrok ideologów
partyjnych. to wszystko i o wiele więcej odsłania okolica,
która tu codziennie ulatnia się sprzed oczu,
gdy samotność ci stalowym bólem wypełnia płuca.
3. IX. 1988
VII
łza w oku zmienia okolicę w bladą
akwarelę, gubiącą powolutko kolory w ciemności.
jak trucizna cisza rozlewa się przez twoją
biel, kiedy przeszywa cię zmęczenie w źrenicach,
wpatrzonych w próźnię. ból zawsze
skrada się, gdy ulatnia się dzień i pustka nocy
cię pokrywa. to jest zwątpienie, będące prawie
pewnością. tak jak ruch, który myśl wstrymała.
zdejmiesz maskę i nareszcie przyznasz,
co jest tą solą, która ci ranę rozżera.
15. IX. 1988
III
są historie, w których noc nie zawładnęła wnętrzem.
jak na przykład poczucie szczęścia w śmiałej wyobraźni,
przywołujące nigdy niewypowiedzianą rozkosz
bycia w dwoje, lub przywidzenie rozkwitu słonecznika
w przymglonym świcie sierpnia; i jego kwiatowe
pyłki, które wieczór rozsiewa przez ziemię jeszcze
tego samego dnia; i harmonia dźwięków, zbyt ciężkich, by
móc wniknąć w ich głębię. są historie, natchnione
przez czułość, tak jak wiatr cicho peści
miłosną pieśń Berbera na pełznącym piasku.
28. IX.1988
Tłumaczenie: Katarina Šalamun-Biedrzycka