Suzana Tratnik (tłum.: Agnieszka Będkowska-Kopczyk, Michał Kopczyk, Tomasz Łukaszewicz)

2011-05-15 16:04

SUZANA TRATNIK

 

MARIŠKA NA RADIU          

 

W ferie Mariška przyjechała do mnie na cały tydzień. Była moją rówieśnicą, a ponieważ chodziła do szkoły na wsi, miała dostać w nagrodę tydzień pobytu w mieście. Poza tym nasze mamy razem pracowały, obie były rozwódkami – pewnie dlatego uznały, że dobrze nam zrobi to siostrzane towarzystwo.

Rzecz w tym, że Mariška była poważną dziewczyną. Mając jedenaście lat, mówiła jak ubrana na czarno staruszka, która tylko na pozór nudzi się, wystając przy drodze przed swoim domem w ciemnej chuście na głowie, a tak naprawdę, od kiedy pamięta, czyha na przechodniów. Gdy nasze mamy stały w pracy za taśmą, my z Marišką same przygotowywałyśmy sobie obiad. Gdy przychodziła moja kolej na zmywanie, Mariška stawała obok mnie z opartymi o boki rękami i obserwowała mnie nieruchomo.

– Talerze myje się także z tyłu, mówiła nieznoszącym sprzeciwu głosem, mimo że zawsze myłam je z obu stron.

– Przecież wiem, odpowiadałam wkurzona.

– Ja tylko mówię, obrażała się.

Po obiedzie chodziłyśmy na podwórko naszego ogromnego wynajętego domu i próbowałyśmy się w coś bawić. Ze względu na bliskość grządek z sałatą na sprzedaż gra w piłkę była zabroniona, więc miałyśmy do wyboru tylko skakanie w gumę. Ponieważ Marišce skakanie niezbyt dobrze szło, wykorzystywałam ją do trzymania gumy. Ale na koniec zawsze się złościła, że to głupia gra dla nierozgarniętych dziewczyn i puszczała gumę. Potem przychodziła z pracy moja mama i obie wiedziałyśmy, że trzeba z dwie godziny posiedzieć cicho, bo matkom najpierw w pracy przez cały czas hałasują maszyny, a potem w domu jeszcze dzieci.

Tak więc milczałyśmy i oglądałyśmy telewizję bez głosu. W sumie i tak program popołudniowy dla młodzieży był o wiele bardziej znośny bez krzykliwych spikerów, silących się na dziecięcy żargon.

Wieczorem mama szła z obowiązkową wizytą do właścicielki domu, który wynajmowałyśmy, i wtedy prowadziłyśmy z moją tymczasową siostrą rozmowy o życiu. Trzeba wiedzieć, że Mariška jakiś rok wcześniej była na operacji w Centrum Klinicznym w Lublanie, a niewiele było osób w jej wieku, które mogłyby się pochwalić operacją tak daleko od domu. Prawie każdego wieczoru prosiłam ją, żeby mi powiedziała, jak ją odwieźli do szpitala i operowali. Jej samej opowiadanie o tym sprawiało dużą przyjemność. Niewiele jednak miała do opowiadania. Zaczynała od tego, jak odkryła narośl na plecach, która potem okazała się być guzem nowotworowym. Nie wiedziałam, co znaczy „nowotworowy”, ale brzmiało to dość groźnie. Guz był zbyt duży i niebezpieczny jak na warunki lokalnego szpitala, więc zdecydowano, że dziewczynka będzie operowana w Lublanie. Mariška w trakcie opowieści lubiła powtarzać słowa lekarzy i pielęgniarek, o sobie mówiła w trzeciej osobie „dziewczynka”. Do Lublany odwiozła ją mama, która wprawdzie wzięła sobie urlop od taśmy, ale za to cały czas płakała, a w czasie operacji nie przeszła się nawet do Trójmostowja. Dziewczynka nie uroniła ani jednej łzy. Leżała tylko w łóżku na kółkach przed salą operacyjną, aż przyszła miła lekarka, mówiąc, że wyślą ją do raju baju, a gdy się zbudzi, będzie już po wszystkim.

– Dostałam zastrzyk i nagle mnie już nie było, tak Mariška kończyła swoją wielką przygodę.

– I co było potem? Po zastrzyku raju baju? – zawsze chciałam to z niej wyciągnąć.

– Po prostu mnie już nie było, powiedziała przyjaciółka i poważnie pokiwała głową, jak gdyby tym doświadczeniem nie mogła się naprawdę dzielić z niedoświadczonymi. Po chwili dodawała: – Dziś jesteśmy, jutro nas nie ma.

Następnego ranka znów przygotowałyśmy sobie śniadanie. Właściwie to moja mama wszystko wystawiła na stół, więc tylko zjadłyśmy. Potem zmyłyśmy naczynia i sztućce, wytarłyśmy je i schowałyśmy. Potem słuchałyśmy muzyki. Mama dostała od kolegi z pracy gigantyczne stare radio, które działało tylko w określonym czasie, tzn. od piątej popołudniu do dziewiątej rano. Wielokrotnie próbowałam je oszukać, ale się nie udawało: o dziewiątej rano wszystkie stacje cichły i aż do piątej aparat nie wydawał z siebie żadnego dźwięku. Gdy radio rano zaczynało milczeć, byłam smutna, przygnębiona i zaczynałam myśleć jak ludzie, którzy chodzą do pracy: że w życiu mi się nic nie uda. Ale w towarzystwie Mariški słuchanie czasowo ograniczonego radia było śmiesznym zajęciem. Pięć minut przed dziewiątą rano silnie chwytała za pokrętło do szukania częstotliwości, mnie kazała mocno naciskać na pokrętło dźwięku. W ten sposób próbowałyśmy przedłużyć działanie radia. Nigdy się nie udawało.

Po południu moja mama przyszła z pracy razem z mamą Mariški. Chciały zobaczyć, jak dziewczynkom powodzi się w mieście. Mamy zrobiły sobie kawę, a my w milczeniu gryzłyśmy orzechowe wafelki. Wkrótce zaczęły rozmawiać o mężach, że nie są nic warci, a dla nas była to najlepsza okazja, żeby uprosić o pieniądze na lody i wymknąć się z domu na parę godzin.

Biegłyśmy przez park do pierwszego lepszego sklepu, w którym kupiłyśmy sobie paczkę papierosów „Filter 57”. Potem usiadłyśmy w środku szerokiego pnia największego drzewa w parku i zapaliłyśmy. Miałyśmy dość czasu do ostatniego autobusu, na który pójdzie mama Mariški. Wypaliłyśmy parę papierosów i schowałyśmy paczkę pod odłażącą korą, potem bujałyśmy się po okolicznych ulicach, a ja pokazywałam jej, gdzie mieszkają okoliczne wieśniaki. Zawsze lubiłam chodzić po małym osiedlu niskich, prawie papierowych szeregowców, które nie miały nawet przedpokoi, więc wchodziło się prosto do mrocznej kuchni. Najwięcej głośno bekających szczeniaków i debilnych lasek z tanią szminką na twarzy było właśnie z tego niskiego osiedla, które nazywało się Prowizorium. Przez chwilę pomyślałam, że Mariška mogłaby się przepisać do naszej szkoły, szkoły miejskiej, zostawić tę swoją nudną wieś i zamieszkać z nami. Jej mama mogłaby przyjeżdżać w odwiedziny. I gdy zaczynałyby z moją mamą gadać o bezsensownych facetach, my wypadałybyśmy sobie na fajkę. Wolałam jednak nie ujawniać moich myśli; wiedziałam dobrze, że to tak samo niemożliwe, jak zatrzymanie jakiejś milknącej stacji o dziewiątej rano.

A jednak uprosiłyśmy o przedłużenie wspólnych wakacji. Mariška miała zostać u mnie jeszcze przez tydzień. Wymyśliłyśmy sobie nowe zadania. Nowością było to, że także popołudniami próbowałyśmy ujarzmić radio. Mariška chciała spróbować zatrzymać programy, które wracały o piątej. Ściskałyśmy, przyciskałyśmy i kręciłyśmy guzikami, a nawet uderzałyśmy w zieloną obudowę, ale odbiornik radiowy zawsze włączał się o piątej na wiadomości. Pewnego popołudnia Mariška usiadła przed piątą na radiu. Postawiła ogromne drewniane pudło na podłodze, usiadła na nim jak na koniu, zaczęła go ujeżdżać kolanami, tak jak nauczyła się w domu na cielaczku. Twarz miała czerwoną z wysiłku, aż parę razy parsknęłam śmiechem. Więc ona już zdążyła nałożyć sobie na twarz niedostępny wygląd człowieka, który poważnie stara się o coś, czego inni nie potrafią zrozumieć. Spojrzałam na zegarek: było pięć po piątej, a drewniane pudło nie wydało z siebie ani jednego dźwięku.

Wtedy nagle otworzyły się drzwi kuchenne. W progu stała mama Mariški, a za nią moja. Wzdrygnęłam się i odruchowo schowałam ręce za plecami. Mariška ze strachem rozbujała drewniane pudło, niezgrabnie się przy tym potykając. Jej mama ściągnęła sobie z głowy chustkę i powiedziała zmęczonym głosem, że zmarł jej brat.

Wszystkie musiałyśmy jechać na pogrzeb. Nienawidziłam odwiedzin na wsi, bo musiałam robić tam rzeczy, których nigdy nie robiłam. Jeść tłusty rosół, głaskać zabłocone i brudne krowy, chodzić obok warczącego psa, który wściekle wyrywał się z łańcucha na podwórku, pić ze szklanek z grubego szkła, do których brzegów na dobre wgryzł się brud, całować bierzmowanych i panów młodych oraz kropić umarłych. Wujek Mariški już na drugi dzień leżał na marach na werandzie, gdzie latem robiło się zwykle grilla. Ponieważ jego krótkie życie – jak później stwierdził ksiądz na pogrzebie – przerwała marskość wątroby, czuło się pewne napięcie, niewypowiedziane na głos, jakoby zmarły sam sobie na to zasłużył. Także Mariška na swojej wsi rodzinnej była jakaś inna, jeszcze poważniejsza, a czasem wychodziło z niej jakieś niepojęte okrucieństwo. Choć wiedziała, że unikam mar, złapała mnie silnie za rękę i przyprowadziła do wezgłowia zmarłego. Musiałam wziąć gałązkę, zamoczyć ją w wodzie i pokropić zmarłego po twarzy. Dopiero gdy święcona woda pociekła po jego głębokich zmarszczkach wokół ust, Mariška łaskawie puściła moją rękę.

Po pogrzebie wróciłyśmy na werandę, gdzie już nie było mar, tylko rząd stołów, bogato zastawionych tyloma sycącymi potrawami z mięsa, z iloma może poradzić sobie wiejski dom w ciągu jednego długiego popołudnia. Chciałam do domu, do wynajmowanego pokoiku, chciałam zjeść zupę z torebki i kotlet, usmażony na oleju roślinnym zmieszanym z wodą, pozmywać i powycierać po obu stronach talerze, pozbierać okruszki ze stołu i otworzyć książkę. Albo rozciągnąć gumę między dwa kołki i studnię na podwórku i grać w gumę, co nikomu nie przeszkadza. Wiedziałam, że tego też chciała Mariška: jeszcze kilka dni w wynajmowanym mieszkaniu w mieście, zanim miną ferie. Ale z powodu obowiązkowej żałoby raczej wypadało, żeby została w swoim domu na wsi. Następnego dnia po pogrzebie odprowadziła mnie i mamę na autobus. Na przystanku była bardzo poważna, przybrała wygląd dorosłej kobiety, pogodzonej z niemiłym losem, która na każde pytanie w stylu, jak jej się żyje, odpowie, że tak, jak tego chcą inni.

Znów chodziłam do szkoły, gdzie trzeba było znosić podlizywanie się niektórych uczennic i nauczycielek, a w czasie przerwy także młodych z Prowizorium. Więc rano już nie miałam czasu ujarzmiać radia. Zresztą i tak bez Mariški jego milczenie wprawiałoby mnie w zły nastrój.

Po południu zjadłam zupę grzybową, która mimo że była postna, smakowała całkiem nieźle, i kęs chudego białego mięsa z kurczaka z sałatą ze zwykłym olejem i od razu wymyłam z obu stron najpierw głęboki a potem płytki talerz, wytarłam oba na błysk i schowałam razem ze sztućcami do szafy kuchennej. Potem wyszłam na wynajmowane podwórko i zardzewiałym nożem wbitym w ogrodzenie na wypadek, gdyby właścicielka musiała na szybko odciąć i sprzedać jakąś główkę sałaty, rozcięłam gumę do skakania. Głupia gra dla nierozgarniętych dziewczyn.

Gdy mama wróciła z pracy, nastał czas milczenia. Położyła się na wersalce i na kilka minut zasnęła, a ja siedziałam na odbiorniku radiowym i próbowałam utrzymać jego milczenie także po godzinie piątej po południu. Bo matkom najpierw w pracy przez cały czas hałasują maszyny, a potem w domu jeszcze dzieci i radio. Choćbym nie wiem jak ściskała drewniane pudło i robiła miny, częstotliwości o piątej znów działały, spiker miodowym głosem mamrotał monotonne wiadomości, a mama w trakcie drzemki kazała mi to natychmiast wyłączyć. Nie udało mi się zatrzymać audycji, tak jak to się wtedy raz jedyny udało Marišce. Może było we mnie za mało tego czegoś nowotworowego. Rozgalopowałam radio i w półmroku, który podkradł się po ciężkim dniu pracy, położyłam się na łóżku i włączyłam telewizor bez głosu.

Potem mnie już nie było.

 

Tłumaczenie: Agnieszka Będkowska-Kopczyk

 

SYLWESTROWY POCAŁUNEK

 

Pierwszego stycznia 2004 roku o siódmej rano zamykaliśmy kluby Monokl i Tiffany na Metelkowej. W korytarzu budynku Myśliwi zbieraliśmy kieliszki, butelki, porzucone i zapomniane bluzy i kurtki, krzesła, stoły i inne większe rzeczy, wśród których były także żywe okazy, które jeszcze nie miały woli opuścić noworocznej sceny. Gdy oświadczyliśmy grupce ćpunów, którzy siedzieli na naszych krzesłach na korytarzu i skręcali sobie poranne jointy, że nadszedł nieodwołalny koniec naszej zabawy, a swoją mogą spokojnie kontynuować przed drzwiami wejściowymi, wszczęła się płomienna dysputa. Chuda dziewczyna, która właśnie zapaliła wielkiego skręta, zezłościła się, że to przecież Metelkowa i że tutaj wszyscy mają prawo być rano, wieczorem i w ciągu dnia, i że tu nie ma nikogo, kto miałby do tego miejsca jakieś większe prawo niż ktokolwiek inny. Dlatego to ekstremalnie niesłychane, żeby ktoś kogoś wyrzucał na Metelkowej. Kelner gejowskiego klubu Tiffany patrzył na nią jak na zjawisko, potem stanął nad nią, podparł rękami boki i powiedział:

– Moja droga, powiem tak: tutaj to my jesteśmy w domu, to jest nasz korytarz, my go zmywamy i my płacimy czynsz za to miejsce. Na tym świecie nie ma nic za darmo, jeśli zapomniałaś o tym w swojej karierze. Więc: halo, wypad!

Potem do debaty dołączyła jeszcze pewna lesbijka i w sposób jeszcze bardziej koncyliacyjny, choć nie mniej zdecydowany, powiedziała, że w tym miejscu żyło się w squacie już od 1994 roku i wielu z nas tu dyżurowało w śpiworach i dniem, i nocą walczyło z pomocą całkiem dobrego programu o miejsce i ideę inicjatyw pozarządowych, dlatego nie ma wątpliwości, kto tu sprząta i kto tu rządzi.

– A co wy nam możecie? Nic!, zaprotestowała jeszcze donośniej chuda, a jej koleżkowie ćpuny zawzięcie przytakiwali i zgadzali się z tym, że zupełnie, ale to zupełnie nic im nie możemy zrobić.

– Nie no, zaraz ocipieję!, powiedział kelner z Tiffany, podszedł do chudej i tak szybko wyciągnął jej krzesło spod tyłka, że nawet nie zorientowała się, kiedy znalazła się na podłodze, joint wleciał jej do śmierdzącej kałuży rozlanego piwa i w jednej chwili rozmókł. Wstała bez słów, podrapała się rękami po mokrym tyłku, a potem nagle przywaliła kelnerowi w twarz, jednocześnie wpadając niezgrabnie na niego, jakby nie wiedziała, z której strony go najlepiej napaść. Potem wstał ćpun z najdłuższymi włosami, złapał kelnera za szyję, ten z kolei złapał chudą za włosy, a ona jego za pasek od spodni, a potem doskoczyły pozostałe ćpuny oprócz jednego i jeszcze trzech czy czterech typów z Tiffany i chwytali jeden drugiego za paski, nosy, koszule, włosy, kołnierze, uszy i usta, aż złączyli się w okrągłym objęciu, które zaczęło przewalać się w stronę wyjścia, obijając się o ściany i wybijając szyby w drzwiach. Wtedy przybiegł kierownik klubu Tiffany i w kilku miejscach próbował rozerwać przemieszczające się objęcie ćpunów i pedałów, co okazało się raczej niemożliwe, tak że sam wytoczył się z nimi na zewnątrz, na schody, gdzie potknięcia nóg rozerwały uściski rąk, które przestały się wzajemnie trzymać za ubrania i twarze. Chuda dziewczyna nieprzerwanie darła się, że jej nikt nie będzie wyrzucać i stało się jasne, że to jej motto dnia, a może i nawet całego wschodzącego nowego roku. I znów zaparzyła się na kelnera, który podniósł rękę, jakby się bał jej dotyków, uderzając ją przy tym zdrowo łokciem w twarz. Pusty chrzęst kości o kość z kolei wyrwał z odrętwienia przyjaciela dziewczyny, którego do tej pory unieruchamiały ręce ćpunów i gejów, ale już dało się słyszeć pojedyncze hasła, że to przecież nie ma sensu, że tutaj nie można pozwolić na przemoc w żadnej formie, że trzeba uszanować miejsce i tych, którzy uprawiają tu kulturę alternatywną, chociaż właściwie nikt nie wie, co to niby jest ta alternatywa, kto o tym decyduje i co w ogóle znaczy ta kurewska kultura. Że słowa zastąpiono pięściami, było już jasne, i z Myśliwych przyleciał jeszcze jeden kelner, biseksualny, i z białą chusteczką z delikatnego materiału podszedł do ćpunki, która krwawiła z nosa i z ust.

– Jak mogliście?, wzburzony odwrócił się w stronę zebranego towarzystwa. – Przecież to kobieta!

– Właśnie, kobieta, zgodził się jej podjarany przyjaciel i strażnik długich włosów.

– Uderzyć kobietę, coś takiego, powiedział biseksualny i zaoferował chudej suchą chusteczkę. – No, weź, wytrzyj się.

– Spadaj, zabieraj łapy!, bluznęła, a potem otarła ręką nos a krew z dłoni strzepnęła na ziemię. – Od pedała nie chcę!

Przez cały czas stałam gdzieś pod ścianą i teraz nie miałam już wątpliwości, że nie było potrzeby, żebym się włączała. Po drugiej stronie stał ten ćpun, jedyny, który w to nie wchodził ani nic nie mówił, oglądał tylko toczące się objęcie ćpunów i pedałów z odległości paru metrów. Gdy chuda splunęła krwawą śliną i po raz ostatni wyzwała pedałów, milczący typ podszedł do mnie i wyciągnął rękę. Na wszelki wypadek przesunęłam się nieco dalej niż wynosi dystans między jego pięścią a moim nosem jednocześnie próbując w szklanym blasku jego oczu dopatrzyć się celu tej wizyty. Potem dopiero zrozumiałam, sama wyciągnęłam rękę i w ten sposób podaliśmy sobie ręce. – No, to szczęśliwego i zdrowego!, powiedział.

– Jasne, zgodziłam się, szczęśliwego i zdrowego!

Potem pocałowaliśmy się w policzek.

 

Tłumaczenie: Michał Kopczyk

 

 

Olej

 

Dziewczynka stała na środku warsztatu na parterze dużego, dwupiętrowego domu. Widać było, że najpierw został zbudowany warsztat, a dopiero później mieszkanie na piętrze, wciąż jeszcze niewykończone i bez schodów. Jej matka wraz z gospodynią wspięły się po drewnianych deskach, które były ułożone od podestu do podestu. Chodzenie po deskach zamiast po schodach z poręczami przypominało dziewczynce koszmary senne, w których była zmuszona skakać z balkonu na balkon albo z tarasu wysokiego drapacza chmur. Jednak matka w ogóle nie zmuszała jej do wchodzenia, nie brała jej też na ręce, żeby ją zanieść. Kobiety stwierdziły, że dla dziecka najlepiej będzie, jeśli zostanie w warsztacie z mężczyznami, przy czym uczuliły ich, aby uważali, żeby dziecko nie zbliżało się do kanału, nad którym stał reperowany samochód. Później na długie godziny udały się na wysokie piętro, które, jak się wydawało opuszczonemu na środku warsztatu dziecku, było zarezerwowane tylko dla dorosłych kobiet. Spoufalanie się z właścicielem warsztatu i własnym ojcem oczywiście nie wchodziło w rachubę. Byli oni oddani swojemu zajęciu przy rozebranym samochodzie nad czarnym kanałem. Gdy tylko dziewczynka za bardzo zbliżała się do jakiegoś narzędzia albo pojemnika z olejem smarowniczym, bądź robiła krok w kierunku jednej z czterech ścian, na których uginały się półki pełne narzędzi, mechanicy budzili się na moment i ze wzburzeniem machali trzymanymi w rękach kluczami, aby natychmiast się odsunęła. Poza tym nie interesowało ich nic, co działo się wokół nich. Uważnie przeglądali silnik, rozbierali go, chwytali poszczególne części w ręce, obracali je, a kiedy odkryli poważną awarię lub niedokładnie wykonaną pracę swoich poprzedników, gwizdali przez zęby. Ludzie całymi dniami coś robią i chodzą do pracy tylko z powodu jednej rzeczy, a mianowicie aby odnajdywać błędy. Niecierpliwią się, dopóki ich nie znajdą, myślała dziewczynka. A kiedy je znajdują, tak im się oddają, że nie interesuje ich już nic innego. Dopóki nie pojawią się nowe awarie.

Dziewczynka czasami zbliżała się o drobny krok do czarnego kanału, oczywiście po tej stronie, gdzie nie było schodów, po czym zatrzymywała się, jeszcze zanim mechanicy mogli zauważyć, że nie stoi cały czas spokojnie. Później robiła drobny krok w kierunku półek z narzędziami i w ten sposób znów sprawdzała się w swojej cichej grze przedzierana się ku obrzeżom warsztatu. W pierwszej turze zwyciężyła, bo przybliżyła się do półek na tyle, że z pierwszej mogła ściągnąć śliczną umazaną puszkę pełną oleju smarowniczego. Równie niezauważenie udał jej się powrót na środek warsztatu. Dopiero kiedy machała puszką, a tu i tam wylała na siebie jakąś kropelkę oleju, mężczyźni w końcu ją zauważyli. Podnieśli znad silnika swoje zatroskane głowy, spojrzeli na siebie i się uśmiechnęli. Ojciec machnął ręką i powiedział jej, że może bawić się puszką, jeśli tylko nie będzie dotykała innych, niebezpiecznych rzeczy. Naczynko było atrakcyjnie umazane, tak jak brudne były wszystkie rzeczy w warsztatach i na ulicach. Matka na pewno nie pozwoliłaby jej stać na środku warsztatu i kręcić tłustą puszką. Ale ponieważ kobiety były na górze na kawie, dziewczynka miała okazję odkryć coś wyjątkowego. Kiedy chwyciła mocno puszkę i energicznie zakręciła nią wokół własnej osi, z górnej dużej dziury nie wyciekła ani kropelka. To wydało jej się zupełnie niewiarygodne.

 

Jednakże już kilka miesięcy później na środku warsztatu będzie stała matka dziecka. Z zaczerwienionymi oczyma będzie próbowała zwrócić na siebie uwagę. Kierownik warsztatu tym razem będzie wchodził po deskach na drugie śniadanie, które na górnym, mieszkalnym piętrze, tak jak zawsze, będzie mu przygotowywała małżonka. A ojciec jak zawsze będzie grzebał w walizce z kluczami.

– Powinieneś przyjść do domu, żebyśmy porozmawiali – matka zacznie rozmowę poruszona, ale jeszcze opanowana.

– Nie mogę, mam dużo pracy – odpowie ojciec i zanurzy się w silniku, nad którym się pochylał.

– Przecież nie możesz tak po prostu odejść po siedmiu latach małżeństwa!

W tym momencie ojciec znajdzie odpowiedni klucz i zacznie niestrudzenie grzebać w silniku. Wytworzy się poczucie, że rozmowa nie ma szans na kontynuację.

–        Tak czy inaczej przyjdź do domu.

Jednak odpowiedzi nie będzie.

– Przyjdź do domu – wówczas głos mamy się załamie i zrobi ona drobny, niezauważalny krok w kierunku czarnego kanału. – Dziecko jest chore!

– To zaprowadź je do lekarza.

Matka wróci do domu sama i płacząc jeszcze przez wiele dni będzie opowiadała, jak to nagle rozpadło się tak przykładne niegdyś małżeństwo. Sąsiadki też będą starały się zrozumieć, dlaczego na świecie dzieją się takie rzeczy. Często będą się zamykały w górnych pokojach, rzucały kupione w Austrii cygańskie karty do wróżenia, obracały filiżanki kawy i na wszystkie sposoby będą prorokowały, dlaczego ciągle rozpadają się rodziny. Wszystkim będzie wydawało się to zupełnie niewiarygodne. W pewnym momencie, objąwszy dziecko, które poczuje zapach kawy z jej ust, matka poskarży się:

– Twój ojciec powiedział, żebym cię zabrała do lekarza, jakbyś go w ogóle nie obchodziła. – Dziewczynkę zmiesza wilgoć matczynych policzków, jednak w głębi ulży jej, że w rzeczywistości jest taka zdrowa, że już od miesięcy nie trzeba było siedzieć w przegrzanej dziecięcej poczekalni, zawsze z nadzieją, że nie będzie żadnych zastrzyków.

– Wszystkiemu są winne te kurwy – powtórzy pierwsza sąsiadka. – Zawsze wszystkiemu są winne kurwy. – I kobiety zamilkną na parę chwil, wyraźnie zadowolone, że tego dnia znów odkryły awarię w małżeństwie. Tylko dziewczynce wciąż jeszcze wszystko będzie wydawało się takie jak wcześniej. Kurwy wydały się jej podobne do puszek z olejem, które są brudne i groźne, a kiedy się je chwyci za uchwyt i zakręci wokół własnej osi, właściwie nie dają z siebie nic.

 

– Tłustych rzeczy nie dotykaj – powiedziała matka dziewczynce, kiedy nieoczekiwanie zeszła z piętra, żeby ponownie mocno zawiązać jej wełnianą chustkę wokół szyi, gdyż w warsztacie było zimno. – Bo później ja nie mogę tego nigdy sprać. – Dziewczynka tak przyzwyczaiła się do rad i poleceń, że już nie kiwała głową, nikt też od niej tego nie oczekiwał, a puszkę z olejem miała ukrytą pod płaszczem. Poza tym nie zawsze wiedziała, które rzeczy są tłuste. Wiedziała tylko, że niektóre nie są albo nie powinny być, powiedzmy, ziemia, kawałek świeżego chleba, głowa, ładne mięso, uczciwi ludzie. – Zostań tu i nie wychodź na ulicę – dodała jeszcze matka, zanim weszła po deskach z powrotem na piętro do żony kierownika warsztatu. Chociaż wtedy główna ulica była jeszcze całkiem daleko.

Dziewczynka już nie pamiętała, kiedy tego wieczoru w końcu wyszły z warsztatu. Wiedziała tylko, że wracały do domu pieszo i wlokły się po brudnym śniegu, bo tego dnia była niedziela i dlatego, że matka wiele razy jej mówiła, że rodzina jest po to, aby dokądś zmierzała.

Kiedy jakieś dwanaście miesięcy później w domu naprawdę się pakowały, matka nakazała dziewczynce, aby posprzątała wszystkie swoje rzeczy, bo nie wrócą zbyt prędko. Ale dziewczynka włożyła do walizki tylko to, co matka ułożyła jej na łóżku, przede wszystkim ubrania, buty, książki i zeszyty. A ponieważ dziadkowie dąsali się w dużej rodzinnej kuchni, jasne było, że do zabawek, które były schowane w drewnianej skrzyni obok kuchenki, nie będzie można się dostać. Dziewczynka nie znosiła karcących spojrzeń dziadka i babci, którzy całą zimę wściekali się na młodą rodzinę, która, jak obrażeni powiedzieli sąsiadom, teraz naprawdę idzie w cholerę. Oprócz tego była przekonana, że ich furię podgrzewało właśnie to, że matka nie zabrała jej do lekarza, co wcześniej radził jej mąż. A ponieważ nie poszły do lekarza, pewnie dlatego teraz musiały same się wyprowadzić. Ale dziewczynka wolała się wyprowadzić, niż leczyć się bez choroby, pomimo tego, że pokój w piwnicy na drugim końcu miasta, dokąd się przeprowadziły, nie podobał jej się ani trochę.  Było tam mrocznie, pachniało wilgotnym mchem, a kiedy przyniosły wszystkie swoje rzeczy, okazało się, że ten pokój to zarazem kuchnia, pokój dzienny i sypialnia. Swojego własnego korytarza, ubikacji i łazienki nie miały w ogóle. Podwórka też nie.

– Jak ułożysz swoje rzeczy, możesz iść na podwórko, tylko uważaj, czy nie ma gdzieś czegoś tłustego – powiedziała matka. Dziewczynka nie miała dużo pracy przy układaniu. Ubrania powędrowały do szafy, buty na wspólny korytarz, książki i zeszyty na półkę nad kanapą. Przez chwilę przeszła ją myśl, że nie będzie czego sprzątać. Wszystkich swoich rzeczy i tak nie mogła wziąć z sobą, ani zabawek z kuchennej skrzyni, ani kurnika, ani wąskiego pasa trawy sprzed rodzinnego domu, ani wielkich kamieni ze skraju niegdyś rodzinnego podwórka, między którymi w upale błyskały jaszczurki. Wszystkie te rzeczy, razem z rozległym państwowym polem, zostały tam, i od kiedy nie było tam jej, już nikomu nie służyły, a na pewno nie dziadkom ani innym wściekłym ludziom.

Później dziewczynka założyła ten płaszcz, który denerwował matkę, bo miał na wewnętrznej stronie tłustą plamę nieznanego pochodzenia, której nie zdołał wywabić żaden ług, i wyszła na zewnątrz. Szła na główną ulicę przez podwórze, które jej nie interesowało, gdyż należało nie do niej, lecz do tego dużego brązowego budynku pełnego tymczasowo zamieszkałych ludzi.

Później cieszyła się każdym dniem, kiedy mogła wyjść z tego budynku do szkoły. W końcu zostawała w szkole także po lekcjach, chodziła na śpiew, kółko ruchu drogowego i na gimnastykę. W ten sposób odkrywała czas wolny, którego zaletą było to, że nie trzeba było go spędzać tam, gdzie ci się nie podoba. I przez cały czas była bardzo zadowolona, bo tej zimy była tak zdrowa, że w dużym brązowym budynku nie trzeba było przeleżeć nawet jednej grypy.

Od czasu przeprowadzki droga dziewczynki do szkoły była bardzo długa, a wynagrodzenie matki robotnicze, co oznaczało, że nie miały tłustych pieniędzy, żeby płacić za ogrzewanie elektryczne. Od żony kierownika warsztatu dostały używany piec na olej, który przyjemnie pachniał, kiedy wrzuciło się do niego płonącą zapałkę. Raz na tydzień matka i dziewczynka zakładały zimowe płaszcze, brały dziesięciolitrowy kanister i wyprawiały się wzdłuż głównej ulicy na stację benzynową. Ponieważ kanister w prawej ręce matki był tłusty, dziewczynka musiała chodzić po jej lewej stronie. Po latach nie pamiętała, o czym rozmawiały podczas wszystkich tych długich wypraw na stację i z powrotem. Wiedziała tylko, że matka skrycie spoglądała w kierunku warsztatu, kiedy milczący pracownik stacji wlewał olej napędowy do kanistra. Nigdy więcej nie weszły do tego na wpół zbudowanego domu, nigdy więcej nie zbliżyły się ani do desek, które prowadziły na żeńskie piętro, ani do czarnego kanału, nad którym się naprawia i przeklina samochody. – Całe szczęście, że przynajmniej dali nam piec – mówiła zazwyczaj matka. Pewnie to był właśnie ten piec, który stał wyłączony w warsztacie. Ale o tym dziewczynka na wszelki wypadek nie wspominała matce, bo zbyt dobrze wiedziała, że ludzie lubią bezmyślnie się wściec, gdy dociera do nich, że dostali od innych coś, czego w gruncie rzeczy tamci nie potrzebują. Prawdziwymi podarunkami były mianowicie tylko te, których wszyscy jednakowo potrzebowali. Tak jak prawdziwymi awariami były te, które jednakowo wszystkim przeszkadzały.

Ta długa zima nie oszczędziła im też świąt. Chociaż świąteczna była tylko potica[1] w szkole, trzeba było iść do domu, gdyż szkoła od razu po lekcjach opustoszała. W domu na dziewczynkę czekał wielki brązowy budynek, a po południu jeszcze wizyta u dziadków. Matka posmarowała jej policzki czerwoną winogronową maścią do ust, żeby nie myśleli, że teraz głodują. Kiedy dotarły do niegdysiejszego domu, dziadek wkładał drewno do pieca i trzymał się za krzyż, a babcia kilkukrotnie powtórzyła jej dokuczliwie: – Ty już nie znosisz mojej poticy, dlatego w tym roku jej nie upiekłam! – Ale daremnie staruszka podjudzała dziewczynkę, dla której poticę upiekła szkoła. Matka zostawiła ją przy babci w kuchni i ewakuowała się na zewnątrz. Wielkie państwowe pole było zimą zawsze takie białe i takie puste. Stała na jego skraju i wpatrywała się w biel, dopóki pierwsza sąsiadka nie przywołała jej szeptem. Kiedy dziewczynka przybiegła do niej, ta wcisnęła jej poticę w torebce, aby ukryła ją pod płaszczem, żeby nie widziała jej babcia. Na odchodne sąsiadka spytała, czy widuje swojego ojca. Dziewczynka zaprzeczyła dzikim ruchem głowy, ponieważ słowa matki o jej ostatnim spotkaniu z ojcem wciąż jeszcze zbyt żywo przypominały jej o wizycie u lekarza, nawet wtedy, gdy jest się zdrowym.

Kiedy matka i dziewczynka wróciły do brązowego budynku pełnego zewsząd zebranych mieszkańców – „żebraków, biedaków i kloszardów” – jak tego dnia powiedział im dziadek, potwornie spieszyło się im na stację benzynową po olej napędowy, gdyż święta pukały do wszystkich drzwi, także do ich. Tak więc musiały iść dwa razy po olej i dwa razy pieszo, bo w następnych długich dniach wszystko było zamknięte. Za drugim razem droga powrotna była jeszcze dłuższa. Matka wiele razy przekładała dziesięciolitrowy kanister z jednej ręki do drugiej, a dziewczynka odpowiednio zmieniała przy tym stronę. Nie śmiała nawet dotknąć uchwytu, bo mogłaby sobie zniszczyć rękawiczki, a ręce śmierdziałyby jej jeszcze po Nowym Roku. Ale nawet nie przyszło jej na myśl, że dziesięciolitrowy kanister na końcu długiej drogi powrotnej był przynajmniej o połowę cięższy. Takich prawd życiowych jeszcze nie znała. Nagle matka niespodziewanie upuściła kanister na ziemię, aż olej wewnątrz żwawo zapluskał, natłuszczonymi rękoma zakryła sobie twarz i powiedziała, jakie to straszne, gdy nagle wszystko wyślizgnie ci się z rąk. Ale znów chwyciła wyślizgujący się uchwyt kanistra i dotarły do domu bardzo szybko.

Kiedy wystrzały donośnie oznajmiły nadejście Nowego Roku, dziewczynka wydostała się z wielkiej dolnej werandy, gdzie przebywali zewsząd zebrani biedacy, żebracy i jakiś podstarzały hochsztapler, i zbiegła do pokoju w piwnicy. Spod zrujnowanej kanapy wyciągnęła szufladę, w której na samym dnie trzymała zawiniętą w papier brudną puszkę oleju smarowniczego. Od kiedy przed rokiem zwinęła ją w warsztacie, często nosiła ją ze sobą, najchętniej pod płaszczem. Także do szkoły. Kiedy było trzeba, wyciągała ją spod płaszcza i smarowała koleżance łańcuch od roweru. Ze szczególną dumą polała kilka kropel oleju na hamulce roweru nauczycielki. Kiedy nauczycielka podziękowała jej i odjechała, nagle otoczyło ją na szkolnym podwórku mnóstwo dzieci, które prosiły ją, żeby także im naoliwiła rower, uchwyt szkolnej torby, zbyt twardy guzik na koszuli albo nawet metalową sprzączkę na pasku od spodni. Nauczyła się smarować rzeczy, które skrzypią albo są nieposłuszne. A kiedy była sama, mocno chwytała puszkę z olejem i kręciła nią wokół własnej osi, nie wylewając przy tym nawet jednej kropelki. Co było dla niej już całkiem normalne.

 

Tłumaczenie: Tomasz Łukaszewicz



[1]               potica – rodzaj słoweńskiego przekładanego ciasta z nadzieniem, najczęściej orzechowym (przyp. tłum.)